sobota, 18 października 2014

"Gdzie się cis nad grobem schyla" - Aqua Flavia na skołatane serduszka i nasze czytelnicze duszyczki!

Nareszcie! Pierwsze pozytywne wrażenia po tym, jak objęłam książeczkę swoim władaniem: hurra! Grubsza niż poprzedni tom! Wspaniale - znów ten wspaniały papier i druk, który spływa ze strony na stronę jak miód. Piękna zakładka i wspaniała kompozycja na okładce (chociaż nie ukrywam, że od początku przykuwa wzrok i powoduje, że człowiek zaczyna się domyślać tego i owego...). A teraz treść: absolutnie nie zgadzam się ze słowami krytyki względem nowego tłumacza - sam tytuł, szanowni Państwo, mistrzostwo świata! Dowcip przeniesiony na nieco inną płaszczyznę, ale nadal bardzo "flawiowy". Nasza bohaterka powoli dorośleje i widać to na każdym kroku. Przestaje być tą "niewidoczną" dziewczynką, która mogła bezkarnie wplątywać się w różne miejsca. Jest to jednak wspaniałe - autor zauważył, że niektórych sztuczek nie sposób wykonać dwa razy, więc nawet nie próbował. W nowej Flawii zachwyca wiele rzeczy,inspektor Hewitt rzeczywiście mniej dostrzegalny, ale przecież nie on jest naszym głównym bohaterem! W zamian za niego, postać Flawii angażuje się bardziej w poszukiwania z osobą nową: archeologa - botanika, który moim skromnym zdaniem jest wspaniałym urozmaiceniem w prowadzonym śledztwie. Jak na kryminał przystało, człowiek stara się doszukiwać pewnych tropów razem z głównym bohaterem i samodzielnie poszukiwać odpowiedzi na główne pytania - kto zabił? Być może zbyt szybko pochłonęłam książkę, a może zwyczajnie jest to faktyczne przeoczenie autora, ale niestety - nie wszystkie wskazówki i obserwacje Flawii zostały nam podane i w związku z tym czułam się niejako skazana na bycie olśnionym przez naszego małego geniusza. Mimo tego ostatniego minusu, jaki zapisuję w opinii o książce, to jednak całokształt jest godnym, kolejnym tomem serii o naszej małej de Luce. Zwyczajnie "Aqua Flavia" na moją duszyczkę! Uwaga! Największe podziękowania należą się osobie, która zadecydowała o umieszczeniu "Podziękowania" na końcu tomu. Drodzy fani Flavii - nie próbujcie podczytywać ostatniej strony opowieści! Grozi kołataniem serca przez kolejne miesiące oczekiwania na ciąg dalszy!

środa, 23 lipca 2014

Gorset Papercats Underbust Mat Longline

 Nowy longer od PaperCats. Bardzo ładnie wykonany, tradycyjny sznureczek, szerszy busk itd. Kształt gorsetu nieco inny niż dotychczasowe. Dodatkowy materiał obejmujący biodra pozwala na zwiększenie zakresu formowania ciała.
Na zdjęciu poniżej: świeżutki, dopiero co wyjęty z przesyłki Underbust Mat Longline.


Od razu przechodzimy do konkretów, ponieważ ogólne pochwały PC można znaleźć wielu innych miejscach. Porównanie nowego materiału z poprzednimi. 
Zaznaczono, że sprzedawany longline jest "półmatowy".
Poniżej zestawienie nowego materiału z tradycyjnym matem oraz nową satyną.
Od lewej: stary mat, półmat longine, satyna.


Półmatowi daleko do lśnienia satyny. W jednym z kolejnych zdjęć zobaczycie zbliżenie na obydwa materiały. Jest to jak dla mnie mat, który będzie bardzo wdzięcznie prezentował się na zdjęciach w czasie różnych sesji.


Poniżej porównanie: stary mat underbust po lewej, nowy półmat po prawej.


Zbliżenie, tym razem z satyną z bliska. (skraj z lewej strony: mat, dalej półmat i satyna).


 Ostatnie ujęcie bez lampy błyskowej: tak, jak gorsety prezentują się w świetle dziennym (mat, półmat, satyna).


 Zdjęcia z dodatkowym światłem pokazują, że półmatowi bliżej do matu pod względem prezentowania się. W dotyku jednak bardziej przypomina satynę: jest delikatniejszy, gładszy. Także faktura materiału, mimo, że delikatnie rowkowana, wydaje się być łatwiejszą do czyszczenia z paproszków, których nie unikniemy.


Zbliżenie materiałów z dodatkową lampą (mat, półmat, satyna).


 Jeszcze jedno porównanie (z lampą), od góry: mat, półmat, satyna.


Od góry: mat, półmat, satyna, zbliżenie.


 A tutaj przechodzimy do sedna: porównanie długości nowego longera (pod spodem) i satyna na wierzchu.


Po rozłożeniu gorsetu widać panel kryjący pod wiązaniem. Wykonany z tego samego materiału, co zewnętrzna część całości. Bardzo ułatwił mi wiązanie.


Specyficzny krój nowego longera powoduje, że nie da się go rozłożyć tak jak tradycyjne undery. Dodatkowy materiał na biodrach powoduje jednak, że efekt po założeniu gorsetu jest wyjątkowy.


Gorset obejmuje cały tułów. Dobrze dopasowany rozmiarowo może pięknie wymodelować sylwetkę. Chociaż nie dowiązałam go do końca, widoczny efekt pokazuje, że przy zachowaniu dużej ruchomości całego ciała można sobie pozwolić na podkreślenie figury.

Najważniejsza rzecz dla mnie: będąc osobą dość niską (157cm) założyłam longline z obawami, że przy siadaniu będzie mi się wżynał w uda. Nic z tych rzeczy. Odpowiedni krój powoduje, że gorset ładnie okala mi nogi i "skleja" się z biodrami. Zdecydowanie najładniej formujący się w tym zakresie gorset z PC. Poprzednie underbusty jakie posiadałam jak jeden mąż odstawały mi w biodrach, niezależnie od rozmiaru, który mierzyłam.

Gorset typu longline nie jest więc tylko dla wysokich osób. Także niskie mogą skorzystać z tego rozwiązania. 



Chociaż wybrałam rozmiar XXS, który standardowo na mnie pasuje, w tym konkretnym przypadku nie był to dobry pomysł. Nie wiem jeszcze co jest tego przyczyną, ale w tym gorsecie nie czuję do końca komfortowo. Jest to nowy dla mnie krój, bo nigdy wcześniej nie zdecydowałabym się zaryzykować z takim krojem gorsetu, który nie jest szyty na miarę.
Ten jednak z pewnością oddam, prawdopodobnie prosząc o wymianę na rozmiar większy. Chodząc w gorsecie zawsze chcę czuć się dobrze, a przede wszystkich zachować swobodę ruchów. Przy swoim trybie życia sztywność gorsetu w tak dużym zakresie byłaby zwyczajnym i niepotrzebnym męczeniem się.

niedziela, 1 czerwca 2014

Wyzwanie książkowe #1 - John Green "Papierowe miasta"

Im więcej ma się obowiązków, tym mniej czasu...ale na książki czasu nigdy nie brak. Tymczasem potrzebowałam oderwania się od licznych obowiązków, jakie mnie ostatnio dopadły.

Czy zatem warto było spędzić tak dwa popołudnia? John Green opisywany jest jako niezwykle popularny autor. Nie znałam go wcześniej i z pewnością nie sięgnęłabym po jego książki, gdyby nie antykwariat Mola Książkowego i książkowe wyzwanie, które tam podjęłam.

"Papierowe miasta"... nie, nie żałują chwil nad nią spędzonych. Choć zdecydowanie mam kilka uwag.

Wydanie, które otrzymałam niezwykle mi się spodobało: lekko pożółkłe strony, przyjemne odstępy między wersami powodowały, że czytanie mijało bardzo szybko i nim zdążyłam się zorientować już kończyłam lekturę. W recenzjach opisywana jest jako powieść drogi, jednak faktycznie w zdecydowanej większości to historia poszukiwania drogi, która doprowadzi do celu.

Przeciętny nastolatek zakochany w swej niezwykłej, magnetyzującej sąsiadce. Motyw przewodni niby banalny, jednak jego rozwinięcie z czasem staje się coraz bardziej wciągające. Margo Roth Spiegelman należy niewątpliwie do szkolnej elity - jest nieuchwytna, tajemnicza, a niezwykłe historie o jej przygodach okazują się być prawdą.
Quentin stoi na uboczu. Nie spodziewa się, że pewnej nocy zostanie wybrany przez Margo do całonocnej akcji. Dziewczyna pokazuje chłopakowi niezwykłe miasto oraz budzi w nim uczucia, do których się nie chciał przed samym sobą przyznać. Całonocna eskapada nie przypomina romantycznej ucieczki, ale jest jednorazową przygodą, po której Margo w tajemniczych okolicznościach znika.

Chłopak, mimo licznych obowiązków szkolnych i zbliżającego się ukończenia szkoły coraz więcej czasu poświęca na poszukiwania dziewczyny. Zmaga się z coraz silniejszymi uczuciami i coraz mocniej skupia się na odkrywaniu kolejnych wskazówek, które - jak mu się wydaje - Margo pozostawiła dla niego. Przełamuje dotychczasowe schematy, odkrywa nowe rzeczy o sobie, o Margo a przede wszystkim o ludziach w ogóle. Małe podróże i poszukiwania z czasem zaczynają prowadzić do celu.
Znacząca część podróży odbywa się jednak w umyśle Quentina. Analizuje, poszukuje odpowiedzi na kolejne pytania i coraz częściej stara się myśleć tak jak Margo, by ją w końcu odszukać.

Czy jednak ludzie są tym, czym nasze wyobrażenia na ich temat? Czy jednonocna wyprawa pełna przygód wystarczy, by uczucie chłopaka mogło odnaleźć wzajemność? Kim w końcu jest Margo i czy jej odnalezienie jest w ogóle możliwe?

Droga do tych odpowiedzi była ciekawa. Powieść młodzieżowa rządzi się swoimi prawami, jednak pewne uchybienia zwyczajnie raziły mnie w czasie czytania. Chociaż całość oceniam dobrze, to raczej nie poleciłabym tej książki nikomu.
Powód?
Przede wszystkim metafory. Autor dużą wagę przyłożył do opisu stanu wewnętrznego młodych absolwentów. Quentin, będący narratorem całości snuje wiele przemyśleń. Stopniowo odkrywają one przed nami świat nastolatka, który stoi w przełomowym momencie swojego życia. Czy to objaw zaślepienia miłością, czy też zwykły chaos narracyjny? Nie wiem, ale przez znaczną część lektury miałam bardzo poważne wątpliwości co do rzeczywistej motywacji, która popychała głównego bohatera do kolejnych wyrzeczeń, a szczególnie takiego a nie innego podejścia do finału jego poszukiwań. Wydaje się, że tylko wyjątkowa naiwność, czy też wyjątkowo dziwnie motywowany strach mógł popchnąć go do tak heroicznej walki z przeciwnościami. Miłość zbudowana na dość mocno naładowanych emocjonalnie, ale jednak nierokujących wydarzeniach wydała mi się sama w sobie dość szczególnym posunięciem. Całość sytuacji ratuje nieco stwierdzenie wiążące się z ogólna koncepcją autora: inni ludzie to nie my, a nasze wyobrażenia o nich często przeczą faktom. Nie zmienia to jednak moich mieszanych uczuć co do głównego bohatera.
Cieszę się, że bohater nieco kluczył w swych poszukiwaniach. Finał ciekawy, ale z tymi krowami to nieco przesadził...
Najbardziej jednak drażniły mnie metaforyczne monologi. O ile jeden można było potraktować jako ciekawą oś myślenia, o tyle kolejne sprawiały wrażenie coraz bardziej naciąganych, zaś finałowe dialogi osiągają pod tym względem absolutny szczyt. Nawet najciekawsze nastolatki, najbardziej oczytane i absolutnie zakochane w poezji nie rozmawiałyby w ten sposób. Istnieją w książce momenty, w których bohaterom należy pozwolić na rozmowę krótkimi urywanymi zdaniami. Odnalazłam tam nieco scen z kojącym milczeniem, ale gadulstwo niektórych bywało momentami przytłaczające.

Ciekawa, ładnie napisana opowieść. Wpisuję ją jednak do przeciętnych. Popularność autora nie może być jednak przypadkowa, dlatego bardzo chętnie zweryfikuję swoje zdanie przy innym podejściu do jego dzieł. Tym mnie nie ujął, ale opinię warto testować.

Wydawnictwo otrzymuje zaś ode mnie słabą czwórkę. Mimo wydania, które niezwykle przypadło mi do gustu, w książce brakuje stron (powtórzona została sekcja stron 81-96, brak zaś stron 97-112). Być może ten fakt spowodował, że ominęło mnie sedno?

Każdy powód jest chyba dobry, by przeczytać kolejną książkę. Niech zatem będzie - ocena Johna Greena odłożona na później!
Czekamy zatem na kolejną nominację w Wielkim Wyzwaniu Książkowym!

 

czwartek, 17 kwietnia 2014

Encyklopedia herbat - "B" jak "Basilur"

Zbliżają się święta. Przygotowania zabierają dużo czasu, więc i na pisanie czasu mniej. Jest jednak coś, przy czym szczególnie łatwo złapać drugi oddech. Od dłuższego czasu w moim domu królują herbaty sypane. Wybierane mniej lub bardziej przypadkowo dają wielką radość z eksperymentowania.

Na święta zawsze szukam czegoś szczególnego: tak, żeby wszyscy goście odwiedzający mnie w tym czasie mogli razem ze mną cieszyć się niezwykłymi kompozycjami smaku i zapachu.

Nie chciałabym zapomnieć o tych wszystkich mieszankach i kompozycjach, z którymi do tej pory się stykałam, dlatego dziś opowieść o jednej z herbacianych podróży...

W mieście właśnie otworzono nowy sklepik z herbatami.

Oto co tam znalazłam...


Sklepik firmowy zajmuje bardzo niewielką powierzchnię. Miałam nadzieję na odnalezienie w sklepie herbat sypanych na wagę. Okazało się, że jest to jednak herbaciarnia promująca markę "Basilur". Byłam raczej sceptyczna, ale ponieważ niewiele jest w mojej okolicy miejsc, które oferują ciekawe herbatki, stwierdziłam, że warto sprawdzić, co może mi zaoferować ten nowy przybytek...



 Szybki ogląd sklepu pozwolił ocenić możliwości, jakie daje. Większość oferowanych herbat to herbaty czarne: zarówno sypane, jak i w torebkach. Dobór smaków i połączeń smakowych jest niezwykle ciekawy, ale o tym za chwilę. Zachwyciły mnie firmowe propozycje upominkowe: metalowe opakowania stylizowane na książki (ale JAKIE!) w cenie 30zł ( małe opakowanie z 5 saszetkami herbat mieszanych, wielkości około połowy zeszytu A5) i droższe: w cenie około 60zł. Metalowe opakowania występują w "Basiulurze" także w innych formach, ale o tym być może w przyszłości.
Dziś skupimy się nad sednem sprawy: herbatą...



Po przejrzeniu oferty sklepu miałam zamiar zachować w pamięci niektóre nazwy i możliwości zakupu
( standardowe opakowanie 100g to wydatek około 15-20zł; większość herbat występuje jednak w saszetkach, cena opakowania: 20 torebek to także około 20zł). Nie wiedząc którą wybrać na Wielkanocne śniadanie postanowiłam wyjść z niczym i wybrać coś, co już znam. Spotkało mnie jednak miłe rozczarowanie: po krótkiej rozmowie z sympatyczną Sprzedawczynią, która Wie co sprzedaje (na szczęście coraz więcej takich, ale nadal często spotykamy liczne niedostatki w tym względzie), otrzymałam dwie próbki herbat. Byłam niezwykle wdzięczna, bo jednak śniadanie Wielkanocne może dostać odpowiednią oprawę.
Po rozpakowaniu torebki "Basilur" Summer Tea ( w ofercie sklepu są herbaty powiązane m.in. z czterema porami roku, sprzedawane  zestawach) wokół mnie pojawił się przepiękny i niezwykle kuszący zapach poziomek. Nie mogłam się doczekać zaparzenia!


 "Basilur" Summer Tea to herbata zielona. Zapach poziomek, jaki towarzyszy jej zaparzaniu onieśmielał i naprawdę przywodził na myśl słodkie świeże poziomki, jeszcze ciepłe od promieni słonecznych. Takiego właśnie efektu oczekiwałam od dobrej herbaty. Ale najlepsze było jeszcze przede mną!


Herbata "Basilur" wybarwiła się na piękny, słoneczno -żółty kolor. Ilość herbaty w torebce jest wystarczająca, by pozwolić nawet na 3-4 pełnowartościowe parzenia. W smaku jest łagodna, z niemal niedostrzegalną nutą charakterystycznej dla niektórych zielonych herbat goryczy. Nawet przy dłuższym parzeniu nie jest zbyt obezwładniająca smakowo.
Herbata "Basilur" Spring tea posiada podobne walory. Jej zapachowym motywem przewodnim są soczyste wiśnie, które skomponowane z ciepłym naparem także piękne współgrają z obecną atmosferą wiosennego rozbudzania się przyrody.



Herbata "Basilur" stała się niezwykle przyjemną przygodą. Mając możliwość jeszcze sklepie powąchać kilku innych rodzajów herbat wydaje mi się, że wybranie jednej z nich, jako uzupełnienia do Wielkanocnego śniadania. Decyzja jednak nie została podjęta.





Niezwykle kuszący zapach zachęca, jednak smak herbaty pozostaje przeciętny. Na specjalną uroczystość i wyjątkowe śniadanie chciałabym wybrać coś, co nie tylko miłośników herbaty zielonej zachwycą, ale także osoby niezainteresowane: urzekną.

Bardzo brakuje mi w sklepiku "Basilur" możliwości zakupu na wagę kilku różnych rodzajów herbaty. Sklepik oferuje ciekawe zestawy upominkowe, jednak ich zakup wydaje się zbyt kosztowny jak na pojedyncze biesiadowanie ( ok.30zł /5osobowe śniadanie, przy czym każdy otrzymuje herbatkę w innym smaku). Zapewne jednak za jakiś czas podejmę jednak decyzję o powrocie do lokalnego "Basilura", by zrewidować swoje poglądy.
Próbki, które otrzymałam okazały się wydajne, dobrze zapakowane, ładnie pachnące. Wydaje się jednak, że smakowo nie różnią się znacząco od wielu innych popularnych herbat cejlońskich.
"Basilur" będzie jednak dla wielu wspaniałym miejscem poszukiwania wyjątkowych i ładnie zapakowanych zestawów podarunkowych.

Poszukując idealnej herbaty na śniadanie Wielkanocne, dziś nie zapomnieć: "B" jak "Basilur.

sobota, 12 kwietnia 2014

Eksperyment La Roche Posay - tydzień 2 - podsumowanie

Druga część eksperymentu. Niedługo po zakończeniu poprzedniego podsumowania moja twarz zaczęła okazywać zniecierpliwienie.
Kolejna porcja Effeclar K i żelu do mycia twarzy opróżniona.

Miałam zamiar początkowo robić zdjęcia swojej twarzy i porównywać efekty. Cieszę się, że tego nie uczyniłam. Po pierwszym tygodniu stosowania nie mogłam zauważyć żadnego efektu.

Dziś ilość "efektów" jest przerażająca i gdyby nie fakt, że wiem, czego to może być efekt, zadziwiająca byłaby ilość niespodzianek, które pojawiają się przez cały tydzień na mojej twarzy.

Oto co pojawia się czasem na stronach oferujących zakup wybranego przeze mnie zestawu Effeclar:

Oczekiwany efekt po 24h - niedoskonałości są mniej widoczne
Po 8 dniach - niedoskonałości znacznie zredukowane
Po 4 tygodniach - pory są odblokowane, powierzchnia skóry jest wygładzona, nadmiar sebum i błyszczenie zmniejszone.

Już teraz powinnam więc stwierdzić, że kuracja nie działa. 

Zarówno mniejsza widoczność niektórych niedoskonałości, jak i ich redukcja nie pojawiły się.

Najważniejsze zalety Effeclara, które zauważam po 2 tygodniach regularnego stosowania:

- oczyszczanie twarzy rano i wieczór powoduje znaczące poprawienie się ogólnego wyglądu skóry
- krótkotrwały efekt jest dobry

Nie wskazuję żadnych wad, ponieważ uważam, że podsumowanie całości powinno pojawić się po 4 tygodniach.

Obecny stan mojej twarzy absolutnie nie nadaje się do publicznego pokazania. Uważam jednak, że efekt ten może być ściśle związany z oczyszczającym działaniem podjętej kuracji. Dlaczego?
Niedoskonałości mnożą się na potęgę, na skalę której do tej pory nie doświadczałam: pojawiają się w ilości i miejscach na twarzy, w których dotychczas panował błogi spokój .

Miejmy więc nadzieję, że okresowy dramat ma sens i jest zwiastunem przyszłej, pozytywnej zmiany.

Tak więc wyrzucając kolejne dwie buteleczki Effeclar Żel i Effeclar K ( którego 5ml zaskakująco wystarczy na dokładnie 7 dni kuracji!) mam nadzieję, że kolejny tydzień przyniesie przyjemne wieści.


środa, 9 kwietnia 2014

Draconette - Alchemy Gothic Pendant

Druga część mojego ostatniego zamówienia z promocji RockMetalShop okazała się ogromnym, pozytywnym zaskoczeniem.

   

Z małego wysunął się przepiękny przykład kunsztu Alchemików. Tak jak zazwyczaj w przypadku Alchemy Gothic: na żywo wisior Draconette jest dużo piękniejszy niż na sklepowych zdjęciach!




 

Wisior Draconette ma ok. 8cm długości i 3cm szerokości. Wystarczająco dużo, żeby był widoczny już z daleka. Bardzo dobrym rozwiązaniem wydaje mi się potrójne zaczepienie wisiorka delikatnym łańcuszkiem. Bardzo się cieszę, że w tym przypadku zrezygnowano z grubego łańcucha, na którym są zwieszone moje liczne, inne zawieszki od Alchemy. Draconette wygląda delikatnie i kunsztownie, chociaż - jak to pewter - swoją wagę ma...

Z bliska Draconette niczego nie traci na swym uroku. Detale zachwycają.



Na samym dole widzimy tytułową główkę smoka. Od głowy, ku górze wytopione są dwa symetryczne motywy przypominające skrzydła. Choć sama główka jest lekko zdeformowana i estetycznie chyba najgorsza w całym tym wisiorku, nie jest duża, a jako element wykończenia, wydaje się być w sam raz.


Nad główką smoka, między jego skrzydłami pojawia się motyw pięknego krzyżyka ozdobionego dwoma kamyczkami. Dolny jest przezroczysty i pięknie połyskuje w świetle, górny wydaje się półprzezroczysty i dopiero z bliska widać, że jest to szkiełko w bardzo głębokim i pięknym odcieniu fioletu. Niezwykle trudno było to oddać na zdjęciu, ale na żywo wygląda oszałamiająco.


Krzyżyk i skrzydła smoka zakończone są maleńkimi kółeczkami zawieszki. Chociaż są one bardzo delikatne, wydaje się, że potrójny łańcuszek tu wykorzystany jest idealnym rozwiązaniem wydłużającym żywotność wisiorka. Nawet w przypadku urwania si któregoś kółeczka, wisiorek nadal może być w pełni funkcjonalny.


Wszystkie trzy łańcuszki spina centralny okrąg, od którego odchodzi łańcuszek główny Draconette. Zapięcie - klasyczne i łatwe do ewentualnej wymiany, nie budzi zastrzeżeń.

Rewersy Alchemy Gothic rzadko należą do spektakularnych: zazwyczaj nie stanową odrębnego dzieła sztuki, więc odwracanie się niektórych zawieszek może być problematyczne. Draconette także nie jest ozdobiony z tyłu, jednak dzięki niewielu detalom jest na tyle schludny, że nawet przy odwróceniu, nie będzie szpecił, a z pewnością zainteresuje.


Na rewersie ładnie wkomponowano sygnatury Alchemików.


Biorąc pod uwagę kilkudniową radość z korzystania z Draconette, stwierdzam, że nie ma on jednak tendencji pokazywania się od niewłaściwej strony i zwyczajnie zachwyca. Tutaj widać, w jaki sposób połyskuje fioletowy kamyczek w świetle dnia ( zdjęcie chociaż rozmyte, jest jedynym, na którym udało mi się uchwycić paletę barw, jakimi może mienić się Draconette; nie jest to wynik ułożenia go na fioletowej tkaninie - kamyk jest w całości zamaskowany od spodu, co widać na zdjęciach rewersu).


Nie pozostaje nic innego, jak z całego serca polecić wszystkim fanom biżuterii pięknej i przykuwającej uwagę. Z resztą zobaczcie sami...



A cena promocyjna powinna ostatecznie rozwiać wątpliwości co do tego, że ten wyrób od Alchemików już wkrótce powinien spocząć w kasetce z etykietką " ulubione" ( nie, mój na razie nigdzie nie leży: wisi mi na szyi i radośnie zwiedza kolejne miejsca przykuwając kolejne spojrzenia).



poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Punk Rave Coat - Y 261 - Płaszcz dla nielicznych


Dziś recenzja jednego z najciekawszych elementów mojej garderoby. Płaszcz Punk Rave - Y261.
Występujący w dwóch wersjach: czarnej i czerwonej, wykonany z charakterystycznego "popękanego" materiału. Mnóstwo detali i urocza wręcz przesada, czynią z niego okrycie wierzchnie, na które wszyscy zwrócą uwagę.

 
Płaszcz jest dość cienki, idealny na sezon przejściowy, ale i na cieplejsze dni. W jego przypadku z zadowoleniem stwierdzam, że wspomniany kiedyś problem zbyt wąskiej miary ramion i rękawów nie jest problemem. Jedyne miejsce, które na dobrą sprawę trzeba u siebie zmierzyć przed zamówieniem jest obwód w biuście. To jedyne miejsce, które może być problematyczne. Reszta płaszcza jest dość luźna z racji samego kroju: będzie więc uniwersalnym elementem garderoby, z łatwością uda się pod niego zmieścić coś na zimniejsze dni.


  

Pierwsze, co rzuca się w oczy po odpakowaniu płaszcza to jego waga, Cały jest bardzo lekki i zwiewny, jednak elementy wykończenia powodują, że miejscami może się wyginać i deformować. Pierwsze bliższe spojrzenie na klamry zapinające płaszcz z przodu:


Klamry są bardzo wymyślne, lekko tłoczone. Zakrywają zasadnicze zapięcie płaszcza, czyli suwak. Wszystkie pasy mają identyczne wykończenie. Z obydwu stron mocowane są na zatrzaski: Możemy więc dowolnie modyfikować nasz wygląd: zapinając klamerki w pionie, poziomie lub na krzyż. Nie ma też problemu z zupełnym ich odpięciem.


Z bliska są równie interesujące jak z daleka. Całość, trzyma się dość mocno, jednak jest z nimi jeden problem. Wszystkie zatrzaski przymocowane bezpośrednio do płaszcza wydają się być bardzo delikatne. Za każdym razem zakładając płaszcz musiałam bardzo uważać, by nie wyrwać zatrzasku z materiału, w którym jest osadzony. Popękana faktura materiału okrywającego cały płaszcz jest bardzo ładna, jednak sam materiał jest delikatny i nie ma niestety nic wspólnego z militarną wytrzymałością, którą może sugerować stylistyka Punk Rave Y261.






  

 Odpięte klamerki przypominają nam o swojej wadze. Szczególnie ciężki jest pasek: wykonany ze skóropodobnego tworzywa z ozdobnymi krzyżami. Klamra paska to finezyjny kościotrup wpatrujący się w nas wielkimi oczodołami. I tu kolejna wada płaszcza...


   

 Płaszcz w całości skrojony jest tak, by lekko powiewał i plątał się wokół właściciela. Wygląda to świetnie. Problem zaczyna się jednak właśnie przy pasku, który powinien stwarzać możliwość okiełznania płaszcza w okolicy talii/pasa. Ze względu na zastosowane zapięcie widoczne poniżej: bolec, pasek dość często się wypina. Otwory w pasku są nie wystarczające, by szczuplejsza osoba mogła wykorzystać pasek w celu innym, niż dekoracyjne zwisanie. Już po krótkiej wycieczce uznałam, że czas muszę poprawiać pasek: albo się wypinał, albo przesuwał, albo zwisał smutno czaszką w dół, zamiast szczerzyć się do przypadkowych przechodniów.


Poza wspomnianymi problemami z paskiem i pewnymi wątpliwościami co do trwałości ozdobnych pasków z przodu, płaszcz jest absolutnie świetny. Bardzo spodobało mi się dodatkowe nakrycie ramion ze skóropodobnego materiału. Dzięki temu, że producenci się powstrzymali przed wykorzystaniem na całej tej powierzchni materiału z krzyżykami, całość jest zwyczajnie piękna.


Na każdym z ramion pojawia się kolejny element dekoracyjny: metalowe kółeczko z przeplecionym przezeń skóropodobnym paskiem.


Rękawy rozszerzają się ku dołowi i są wykończone dodatkowym wiązaniem, nie krępującym ruchów ręką. dodatkowy plus tego pomysłu: przewiewność. Bardzo wiele płaszczyków wiosennych ma rękawy, których długości nie sposób regulować. Powoduje to, że mankiety szybko się zaginają, a dłonie bardziej pocą przy nieustannym kontakcie z rękawkami. Tutaj rękawy nie mają regulacji długości, ale przewiewne rozcięcie niweluje drugi problem.


Cały płaszcz ma wiele elementów o których warto wspomnieć. Tradycyjnie: krój całości: poza ciekawym ogólnym pomysłem, wcięcie w talii znacząco podnoszące komfort ubierania się kobiet. Workowate i proste płaszcze, których na pęczki w sklepach nawet na idealnej figurze kobiety potrafią oszpecić. Punk Rave dba o to, by ciuchy: nawet bez dodatkowych halek poszerzających dół ubrania, ładnie wyglądały na kobietach. Mimo to, płaszcz może się kwalifikować jako unisex!


Chyba mój ulubiony element całości: kołnierz. Kołnierzysko właściwie! Nie spotkałam się do tej pory z takim rozwiązaniem na żywo. Musze jednak przyznać, że spodziewałam się, że takie ukształtowanie kołnierza, jak na zdjęciach sklepowych to kwestia eleganckiego przygotowania zdjęć promocyjnych albo jakiegoś niewiarygodnego usztywnienia całości. Nic z tych rzeczy: kołnierz jest tylko nieznacznie wzmocniony, a mimo to świetnie się układa. Nie ma problemu z uzyskaniem sklepowego efektu. Nie szpeci też mały krzyżyk na kole ostrego zakończenia.


O krzyżykach jeszcze słowo: główny suwak płaszcza Punk rave Y 261. Podwójny  zamek jest zakończony dwoma urzekającymi, błyszczącymi krzyżykami. Lśnią dzięki małym kamyczkom osadzonym w ich centralnych miejscach. Choć nie jestem zwolenniczką obwieszania się krzyżykami " gdzie popadnie" ten element urzekł mnie.


A tak prezentuje się zapięcie płaszcza w pełnej krasie. Dzięki fleszowi można zobaczyć także dokładniej fakturę materiału. Tak: połysk przełamywany matem. Dzięki głębokiej czerni płaszcza nie jest to jednak błyszczenie nadmierne. 
Jeśli jednak ktoś ten płaszcz zakłada musi się liczyć z tym, że zwyczajnie będzie w centrum uwagi. Odrobina błyszczenia nie robi tu już naprawdę żadnej różnicy!


Tutaj ujęcie "spod"...Ustawienie paska "do zdjęcia" było bardzo trudne. Tymczasem właśnie tak wyglądałby na codziennym spacerku...


 I jeszcze ujęcie "zza" Widać, jak wysoko sięga rozcięcie. Z tego powodu płaszcz Y 261 jest praktycznie kurtką z dłuższym wykończeniem.


Płaszcz Y 261 jest zdecydowanie najciekawszym ubraniem, jakie miałam możliwość nosić. Sam w sobie stanowi kompletną kreację. Mimo wspomnianych wad nie mogę dać mu oceny innej, niż 5/5.
Jest bardzo wygodny, niezwykle atrakcyjny. Może i nie ogrzeje, może nie uchroni przed zimnym wiatrem, a zapięcia klamerek pourywają się...Może i krzyżyków za dużo...
Ale zdecydowanie jest to jedna z tych rzeczy, które chętnie kupuje się po to, żeby chociaż chwilkę zagrzały w naszej szafie i zostały wykorzystane do choć jednej sesji zdjęciowej.

Obecnie dostępny już tylko na zagranicznych stronach ( w równie zagranicznych cenach) oraz okazyjnie: z drugiej ręki. Mój znalazł już nową właścicielkę, ale chwil spędzonych ze swoim egzemplarzem Y 261 Punk Rave absolutnie nie chcę zapomnieć!